Teraz, nie wyobrażam sobie życia bez Boga. Bóg wypełnia każdą chwilę mojego życia, oddałem się Bogu Ojcu i On zawsze mną kieruje, wiem to. Pan Jezus jest moim Panem.
Przez wiele lat mojego grzesznego życia, sukcesywnego łamania przykazań Dekalogu, z postępującymi skutkami, gdzie grzech był skutkiem następnego grzechu, zawsze jakoś tak bardzo łatwo przychodziło mi samousprawiedliwienie. Grzeszyłem i wmawiałem sobie, że Bóg mi wybaczy, że przecież Jego Miłosierdzie i Miłość jest tak wielka, że nawet nie trzeba się specjalnie starać. "Lekką ręką" spowiadałem się i taiłem grzechy ciężkie, uważając, że to, co zatajone przekażę Panu Bogu w jakiejś nadzwyczajnej, osobistej łączności z Nim pomijając konfesjonał. Oczywiście czułem pełne usprawiedliwienie dla takiego postępowania i uważałem "sprawę" za załatwioną. Jednak za każdym razem sama spowiedź stawała się coraz bardziej powierzchowna, z poczuciem, że jest coraz lepiej, bo przecież mam te same "zwykłe" grzeszki, a poprawa, jeśli jej nie ma, to przecież zawsze jest na nią czas i zdążę.
I tak to trwało. Doszło do tego, że parę razy skłamałem, mówiłem, że się wyspowiadałem, ale oczywiście tego nie uczyniłem. Mierził mnie moment i sam fakt pójścia do spowiedzi z podszeptami â ...a po co? Źle ci? Może nie będziesz mógł robić tego, co robisz, przecież jest fajnie! Nurzanie się w bezprawiu stawało się czymś normalnym i coraz częściej, coraz mniej świadomym, w poczuciu â...taki jest ten świat i mam szczęście, że jestem taki, a nie gorszy!
Zdarzały się przebłyski poczucia winy, lecz sama wina, czyli grzech, była dla mnie mało przytłaczająca jako sama w sobie. Wszystko to rozgrywało się na przestrzeni około piętnastu lat.
W tym czasie moje życie zdominował alkohol. Najpierw okazyjnie na różnych spotkaniach, potem praktycznie w życiu codziennym pod byle pretekstem. Kiedy piłem lub popijałem wszystko stawało się prostsze, łatwiejsze, lepiej przyswajalne i osiągalne. Wiele przykrych sytuacji, rozstań i powrotów, z domniemaną obietnicą poprawy. Boga już prawie nie było, nie licząc sporadycznych Mszy Świętych, z których nic nie wynosiłem, byłem na nich, bo byłem.
Przez całe moje życie nie pamiętam żebym w ręku trzymał Różaniec i się modlił. Nigdy, tak naprawdę, nie zdałem sobie sprawy z tego, jak bardzo i dlaczego cierpiał Jezus Chrystus na Krzyżu. Jak bardzo ukochał ludzi. To było jak dobra powieść.
W chwili obecnej stwierdzam, że zbliżałem się do tego progu, którego przekroczenie powoduje konkretne przechylenie szali życia i duszy na stronę zła i odbywało się to w sposób mało zauważalny i odczuwalny. Człowiek żyje i upada w taki sposób, że niemal nie zwraca na to uwagi, wręcz przyzwyczaja się do tego. Otaczający nas świat daje tak wiele pokus będących w zasięgu ręki, że ciężko im się oprzeć, a co gorsza, w swym upadku stwierdzić, że właśnie to coś jest złe i należy tego unikać.
Pamiętam też, że zawsze gdzieś w moim sercu i głowie były słowa dwóch modlitw. Ojcze nasz... i Pod Twoją obronę... jedyne wtedy tak naprawdę mi bliskie i dosłownie realne, wyrywające mnie z mojej niewiary, dające nadzieję i pocieszenie, otwierające oczy duszy na to, co się dzieje. Modlitwy te odmawiałem wieczorem i często niemal miałem wyrzuty sumienia, jeśli to zaniedbałem. Teraz wiem, że była to najukochańsza dłoń Pana Boga i Matki Bożej wyciągnięta w moją stronę.
Jest rok 2009 - moja kochana żona coraz częściej namawia mnie i syna do wspólnej modlitwy wieczornej. Wyrywany sprzed telewizora lub komputera (co było moim nagminnym i ulubionym zajęciem), w swym niezadowoleniu, klękałem w nadziei szybkiego zakończenia modlitwy, bo przecież czekały ważniejsze sprawy. Jednak z biegiem czasu coraz mniej mi to przeszkadzało, modlitwy wydłużały się, a ja przystępowałem do nich jakby chętniej.
W listopadzie 2010 roku żona namawiała mnie na wyjazd do Częstochowy na Zawierzenie się Niepokalanemu Sercu Maryi. Zdecydowanie odmówiłem, pojechała beze mnie. W Akcie Zawierzenia moja żona prosiła o moje nawrócenie. Jak sięgam pamięcią, praktycznie od następnego dnia wszystko potoczyło się wręcz lawinowo.
Jakby popychany przez Pana Boga wziąłem udział (jeszcze z wielkimi oporami) w rekolekcjach z modlitwami o uwolnienie i uzdrowienie, które prowadził ojciec John Bashabora. Z zainteresowaniem słuchałem Słowa Bożego i uczestniczyłem w nabożeństwach. Właśnie tam zdecydowałem się przystąpić do naprawdę szczerej spowiedzi, co nie ukrywam było bardzo trudne, ale gorliwie i z pokorą prosiłem o pomoc Matkę Bożą. Już wtedy naprawdę czułem, wiedziałem i wierzyłem, że nie opuści mnie w potrzebie, że jest naszą Orędowniczką, Pocieszycielką i Pośredniczką, za co w swoich modlitwach gorąco starałem się podziękować. Pierwsza szczera spowiedź, po wielu, wielu latach!
Rozpoczęła się prawdziwa walka duchowa, pierwszy raz wziąłem do ręki różaniec, pytałem żony jak się modlić i zapominałem w połowie modlitwy dalszych jej słów. Rozpacz, bo czułem, że to moja jedyna droga. Wtedy po prostu swoimi słowami prosiłem Boga i Matkę Bożą o pomoc. W poczuciu swego upadku i grzechu, i prawie beznadziei sytuacji, moja gorliwość była tak wielka jak nigdy dotąd. Odmówiłem mój pierwszy Różaniec. Już wtedy czułem ogrom grzechu. Bóg jakby chciał mi uświadomić jego wielkie zło, dając równocześnie wskazówki do jego zrozumienia i uniknięcia w przyszłości.
Wtedy przed każdym wyjściem na Mszę Świętą pojawiał się jakiś lęk, wielkie zniechęcenie, ale chciałem iść do Kościoła, przyjmować Komunię Świętą, ponieważ czułem taką potrzebę i wiedziałem, że tylko w Bogu nadzieja. Dziś dziękuję Bogu, że właśnie tak mnie wtedy doświadczał. Dziękuję z miłości do Niego.
Pierwszą sobotę grudnia 2010 roku, poświęconą Matce Bożej, przeżyłem po raz pierwszy świadomie. Odkryłem wartość Adoracji Najświętszego Sakramentu, a podczas spowiedzi świętej otrzymałem wskazówki, co do wspólnoty AA.
W Nowy Rok 2011 roku już razem z żoną ruszyłem na pielgrzymkę na Jasną Górę, organizowaną co miesiąc, od kilku lat, przez Leszka, naszego znajomego, aby osobiście zawierzyć się Niepokalanemu Sercu Maryi. Prosiłem o uzdrowienie duszy i ciała, pokój i czyste serce, wzmocnienie wiary i wiele innych rzeczy. Tuż po Zawierzeniu, w niedzielę pojechaliśmy do Obór na Mszę Świętą, tam przyjąłem Szkaplerz Karmelitański i przystąpiłem do modlitwy wstawienniczej.
Podczas drogi powrotnej zacząłem odczuwać wielką radość i nadzieję. Obudziło się we mnie mocne poczucie sensu życia z Bogiem i miłości do Niego. Nadal trwała we mnie wielka walka duchowa, lecz teraz bezapelacyjnie i ponad wszystko znalazłem cel mojego życia, którym jest Jezus Chrystus. On daje mi podstawę mojej siły i wiary. Zrozumiałem, że zło za naszym przyzwoleniem wpycha swoje ohydne łapska w nasze życie, a Pan Bóg, wyciąga do nas swoją Boską i kochającą dłoń. Trzeba tylko się Jej kurczowo chwycić i uwierzyć, że naprawdę się Ją trzyma i iść na te zielone Boże łąki, na które Bóg nas prowadzi.
Minęły trzy miesiące od tamtej pory. Wstąpiłem do wspólnoty Marana-Tha, do Wspólnoty Kręgu Rodzin Miłosierdzia, należę do Różańca Rodziców za dzieci. Codziennie odmawiam Koronkę do Bożego Miłosierdzia, Różaniec, codziennie jestem na Mszy Świętej i przyjmuję Komunię Świętą, uczestniczę we Mszach z modlitwą o uzdrowienie duszy i ciała oraz Adoracją Najświętszego Sakramentu. Dlaczego? Ponieważ tęsknię do Boga, do Jego Serca i Miłości. Dziękuję za Jego nieskończone Miłosierdzie. Tęsknię do tego, by ciągle z Nim rozmawiać, być w nierozerwalnym kontakcie. Prosić o Jego obecność przy mnie zawsze i wszędzie, bo bardzo tego pragnę, nie z egoizmu, lecz z miłości, którą chcę pogłębiać.
Każdego dnia dostrzegam Boże działanie w życiu moim i moich bliskich, dosłownie i namacalnie. Msza Święta to dla mnie czas słuchania Słowa Bożego, cudownego Przemienienia, próśb o łaski, dziękczynienia i uwielbienia i przyjęcia Pana Jezusa do swojego serca. Poprzez seminaria nabyłem wiedzę o zagrożeniach duchowych w dzisiejszym świecie i uważam, że każdy powinien ją posiadać. Czytam Pismo Święte. Telewizja i komputer poszły w odstawkę, używam ich tylko do określonych potrzeb. Bóg odsunął ode mnie to nadmierne zainteresowanie nimi, bo było dla mnie złe. Staram się pomagać innym, świadczyć o Panu Jezusie w miejscu mojej pracy (jeszcze trzy miesiące temu byłoby to nie do pomyślenia) i we wspólnocie. Staram się świadomie zrobić chociaż jeden dobry uczynek w ciągu dnia i w tym wszystkim pomaga mi Pan Jezus. Jeśli dopadnie mnie cierpienie duszy lub ciała, staram się przyjmować je z pokorą i miłością, prosząc o pomoc. I ją otrzymuję.
Już po pierwszym Zawierzeniu mnie Matce Bożej w Częstochowie, przez moją żonę, Pan Bóg uczynił dla mnie jeszcze coś.
Nadużywałem alkoholu. Wpadłem w ten niszczący nałóg, ale od czasu Zawierzenia nie piję alkoholu, on dla mnie nie istnieje, nie czuję do niego żadnego pociągu, jakbym go nigdy nie pił, jakby nigdy nie był w moich ustach, bo teraz w moich ustach i sercu jest Chrystus, BO ZAWIERZYŁEM SIEBIE I MOJĄ RODZINĘ MATCE BOŻEJ.
Dobry Bóg w swoim Miłosierdziu i Miłości dopuścił do mnie tyle doświadczeń, ile byłem w stanie unieść, zlitował się nad moją marnością i wyciągnął do mnie rękę. Teraz mocno ją chwyciłem i świadomie i dobrowolnie Jej nie wypuszczę.
BĄDŹ UWIELBIONY PANIE, KTÓRY JESTEŚ SAMĄ MIŁOŚCIĄ.
WYSŁAWIAM NIEPOKALANE SERCE MARYI, KTÓRE TAK MNIE UKOCHAŁO.
Dziękuję mojej kochanej żonie za ponad dziesięć lat modlitwy za mnie.