"Oto serce moje Boże mój! Wejrzyj w nie głęboko, w te wspomnienia, bo tyś nadzieją moją jest, Ty mnie uwalniasz od mętnych uczuć, kierując oczy me ku Tobie, wyrywając moje stopy z sideł." (Św. Augustyn, Wspomnienia)
Pan Jezus uwolnił mnie z zastawionych na moją duszę sideł. Tak bardzo odmienił, moje życie, że nie pamiętam już nawet, jakie było wcześniej. Dlatego też w napisaniu tego świadectwa pomaga mi prowadzony przeze mnie pamiętnik. Parę miesięcy temu, po mojej uciążliwej, wewnętrznej walce Jezus uwolnił mnie od wpływu złego ducha, który od wielu lat czyhał na moje życie. To wyzwolenie jest dopiero początkiem drogi, którą przewidział dla mnie Pan. Na ostatnim kursie Marana Tha zupełnie przemienił moją percepcję rzeczywistości, obdarzając mnie najwspanialszą z łask dostrzegania Jego obecności w drugim człowieku, w bliźnim.
Jestem samotnikiem, nigdy nie potrzebowałam obecności drugiego człowieka w swoim życiu. Tak było odkąd pamiętam. Wytworzyłam sobie własny świat, w którym niemal każdy był wrogiem. Bawiłam się sama, uczyłam się sama, wszystkie decyzje podejmowałam sama. Jakakolwiek ingerencja innych ludzi powodowała mój bunt i wściekłość, nieważne, czy byli to rodzice czy rówieśnicy. Rok po roku narastała moja pycha. Wydawało mi się, że wszystko wiem najlepiej, także w kwestii wiary, dlatego reagowałam alergicznie na przynależność do jakiejkolwiek wspólnoty. Z czasem narastała moja niechęć do społeczeństwa, rodziny, Kościoła. W szczególnej pogardzie miałam wszelkie wspólnoty religijne, uważałam je za konglomerat hipokryzji, fałszu i nawiedzenia. Z drugiej strony, nieświadomie zapuszczałam się w miejsca, gdzie zewsząd otaczało mnie zło. Objawy takie jak widzenie cieni, słyszenie dziwnych treści i odgłosów, sny prorocze i koszmary z udziałem demonów, pojawiły się u mnie jeszcze, gdy byłam małym dzieckiem. Towarzysząca mi potrzeba fizycznej i psychicznej izolacji powodowała, że nie mówiłam o tym nikomu.
Gdy miałam 12 - 13 lat cierpiałam na bardzo silne ataki migreny, które zaburzały mi normalne funkcjonowanie. Rodzice po wielu wizytach u różnych specjalistów (nie przynosiły one skutku), zaprowadzili mnie do grupy rosyjskich bioenergoterapeutów, działających wtedy w Trójmieście. Pamiętam, że były tam masaże, akupresura i irydologia. Człowiek zajmujący się irydologią zamykał się ze mną w pomieszczeniu i, jak się potem okazało, odprawiał nade mną zaklęcia przy zapalonej świecy. On sam twierdził, że w ten sposób "zabiera złą energię". Miał do mnie specyficzny stosunek. Powtarzał często, że jestem szczególną osobą, która w przyszłości dokona wielkich rzeczy, wypytywał mnie o wszystko: kim jestem, co lubię itp. Miałam do niego dystans, zbywałam go i nie wierzyłam w skuteczność tej terapii, ale ból głowy zniknął jak ręką odjął. Od tego momentu zaczęły się moje problemy z psychiką - agresja, nienawiść do rodziców i otoczenia, jeszcze większe wyobcowanie i wrogość do innych ludzi, oddalenie od życia religijnego. Jako że objawy te zbiegły się u mnie w czasie z okresem dojrzewania, nikogo szczególnie nie zaniepokoiły i zostały uznane za przejściowe
Coraz częściej miałam sny prorocze, niebywałą wręcz intuicję, zawsze wiedziałam, kiedy wydarzy się coś złego. Nie przywiązywałam do tego wagi, uznałam to za zwykłe cechy osobowości i jakoś sobie radziłam. W następnych latach na mojej drodze pojawiało się wiele dziwnych osób o zainteresowaniach okultystycznych. Uważałam ich za nieszkodliwych błaznów i nie dostrzegałam niszczycielskiego wpływu ich działań. Dawali mi różne przedmioty niby do ozdoby i w prezencie. Z czasem sama stwierdziłam, że coś w tym musi być i na pewien okres czasu zainteresowałam się okultyzmem pod kątem jego "leczniczych" właściwości. Mój dom zamienił się w składowisko posążków, talizmanów, przedmiotów feng shui, ja sama zamieniłam się w sarkastycznego pyszałka drwiącego z absurdalności świata i naszej na nim obecności. Nie wierzyłam w miłość, przyjaźń, przestałam wierzyć w istnienie piekła i diabła. Myślałam, że istnieniem szatana ludzie tłumaczą sobie własną, wrodzoną predylekcję do zła, która wynika z ich słabej i egoistycznej natury. Miałam w głębokim poważaniu autorytet Kościoła uznałam, że jest mi niepotrzebny. Wytworzyłam sobie własną, pokrętną moralność. A przecież zło tak często jawi się pod pozorem dobra tonie w pastelowych barwach, ogarnia pozornie świeżym i dobroczynnym powiewem. Zniewala, zabiera wolność, wypala, rujnuje i zdradza.
W tym gąszczu ciemności zdarzały się jednak momenty przebłysku, kiedy udawałam się na Mszę Świętą. Przyjmowałam Komunię Świętą świętokradczą, ponieważ wydawało mi się, że spowiedź to jakiś przestarzały i nielogiczny wymysł, który do niczego nie jest mi potrzebny. Sama sobie wykoncypowałam definicję i kategorię grzechu. Nie wierzyłam w realną obecność Pana Jezusa w Eucharystii, wszystko stało się dla mnie jedynie symbolem i pustym rytuałem. Praktykowałam kung fu, co zrodziło we mnie zainteresowanie filozofią i religiami wschodu, ale równie szybko uznałam je za kompletną bzdurę. Moja pokaleczona duchowość kurczyła się z każdym dniem.
Moje życie stawało się coraz bardziej płytkie i puste. Nasiąkało za to hedonizmem i egoistycznym relatywizmem moralnym. Nie znosiłam wręcz innych ludzi. Utrzymywałam kontakty z garstką znajomych, gardziłam moją rodziną. Nie mogłam patrzeć na moich rodziców, wszystko mnie w nich denerwowało. Stałam się bardzo agresywna. Nagle wyrósł dookoła mnie ogromny mur, z każdym dniem coraz grubszy. Mój własny świat stał mi się tak bardzo obcy... Bóg zajmował w nim miejsce odległego obserwatora i nie szukałam u niego pomocy. W tym osobliwym zawieszeniu zaczęły kiełkować w mojej głowie myśli samobójcze spadające na mnie bardziej w formie przedziwnych, zewnętrznych rozkazów niż wolnej woli. Ale Pan nie opuścił mnie ani na chwilę. Nie dostrzegałam tego, że z każdej strony chce mi udzielić ratunku. Czekał na mnie, przy mnie. Gdy poszłam na studia postawił na mojej drodze wspaniałych ludzi, prawdziwych przyjaciół, którzy byli ze mną w najgorszych momentach. Poruszona śmiercią naszego cudownego papieża Jana Pawła II zwróciłam się ponownie ku praktykom religijnym, ale nie na długo. Zmora powróciła ze zwielokrotnioną siłą, a ja nie miałam już mocy bronić się.
Pewnego dnia, gdy bliska mi osoba usiłowała wykonać znak krzyża na moim czole, wykręciłam jej rękę z ogromną siłą. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale zwróciło to uwagę mojej kochanej przyjaciółki, która zaprowadziła mnie do ks. Andrzeja. Okazało się, że jestem mocno zniewolona przez złego ducha. Istnienie szatana jako osobowego bytu mającego ogromny, niejednokrotnie fizyczny wręcz wpływ na istotę ludzką, zupełnie przewartościowało mój stosunek do rzeczywistości. Okres modlitw o uwolnienie był dla mnie ogromną lekcją pokory. Jeszcze nigdy wewnątrz mnie nie było tak wszechogarniającej każdy zakamarek myśli, ciszy. Ciszy pustej i niedobrej. Zrozumiałam, że bez pomocy Pana Jezusa, nie jestem w stanie nic zrobić. Moje ciało zamieniło się w szmacianą lalkę, stało się polem bitwy sił, których mój udręczony, ludzki umysł nie rozumiał i nie mógł ogarnąć. Rozum bronił się resztkami ubogiej, ziemskiej logiki, która mówiła mi, że może to jednak choroba psychiczna, histeria lub nadwrażliwość. To była pycha. Modlitwy o uwolnienie nie kończyły się powodzeniem. Dopiero, kiedy w pełnej świadomości uznałam swoją małość wobec tej ogromnej tajemnicy, dopiero, kiedy nie chciałam już nic z tego wszystkiego rozumieć, a jedynie być z Panem Jezusem, jak zagubione dziecko ze swoim ukochanym Ojcem dopiero wtedy przyszedł ratunek. Bez spektakularnych manifestacji ani wielogodzinnych modlitw, Pan przybył do mnie w ciszy. Dopiero wtedy byłam zdolna złapać rękę, którą od zawsze do mnie wyciągał. Podniósł mnie i od tej pory prowadzi.
Oblana Jego światłością zdałam sobie sprawę z Jego niepojętego miłosierdzia. Z każdym dniem Jezus napełnia mnie nowymi łaskami, jestem szczęśliwa i nie wiem jak wyrazić swoją wdzięczność wobec samego faktu, że mnie stworzył, że postanowił powołać do życia właśnie mnie. Dziękuję Mu za każdy swój oddech, za całe moje życie, za wszystkie jego dobre i złe strony. Za to, że mnie nigdy nie opuścił. Moje serce wciąż nie może pojąć ogromu tej miłości, przy której jedno po drugim pada każde prawo ludzkiej ekonomii.
Jednak cały czas czegoś mi jeszcze brakowało, jakbym czuła obecność Boga obok siebie, ale nie mogła Go dotknąć. I tu Pan Jezus znów mnie zaskoczył. Stało się to na ostatnim kursie Marana Tha drugiego stopnia. Wybrałam się na niego z wielkim entuzjazmem, wiedząc, ile jeszcze czeka mnie pracy nad sobą. W czasie modlitwy o wylanie Ducha Świętego Pan napełnił mnie nową łaską. Modliłam się z zamkniętymi oczami. Gdy je otworzyłam poczułam się, jakbym narodziła się na nowo. Ujrzałam Jezusa, mojego Pana, w każdej osobie znajdującej się na sali. On dotknął moich oczu i nauczył zupełnie inaczej patrzeć na bliźniego. Poczułam, że każdy z nas nosi Boga w sercu, że jesteśmy jednością, że my wspólnota, Kościół jesteśmy Jego żywym ciałem. Zdałam sobie sprawę, że nie ma złych i dobrych ludzi, ponieważ wszyscy jesteśmy Jego ukochanymi dziećmi. Rozpadła się moja samotność, pękł ciążący mi na sercu podział na mnie tę złą, zniewoloną i odrzuconą i na innych ludzi. Zrozumiałam, jak bardzo byłam od nich oddalona, od was moich sióstr i braci. Od tej pory zupełnie inaczej postrzegam świat, potrafię patrzeć ludziom w oczy. Znajomi przypatrują mi się, nie poznają mojej twarzy. Jestem radosna, uśmiechnięta, mam błyszczące oczy. Zanika moja niezdrowa ironia i cynizm. Pan Jezus wciąż jest przy mnie, cały czas czuję Jego obecność w drugim człowieku, On jest i żyje w każdym z nas. Jest to dla mnie ogromne odkrycie, fragment przepięknej, głębokiej tajemnicy, a nie tylko słowa usłyszane z ambony. Tak bardzo cieszę się, że trafiłam do wspólnoty, bo teraz widzę sens naszego jednoczenia się i trwania w Panu. Dziękuję Mu za wszystkich ludzi, których postawił na mej drodze. Chcę uczyć się tej miłości bliźniego. Chcę, żeby była tak mocna, aby zły duch już nigdy mi jej nie odebrał, grzechem sprowadzając moją duszę na manowce.
Wiem, że dopóki żyję, będę grzeszyć. Uznaję swoją małość, ale zdaje sobie jednocześnie sprawę z tego, jak bardzo brakuje mi jeszcze pokory. Wciąż. Wobec bliźniego, który mnie czasami skrzywdzi. Wobec świata, który mnie czasami rozczaruje. Wobec życia, które czasami układa się nie po mojej myśli. I wobec samej siebie. Bo to ja najbardziej siebie krzywdzę poprzez grzech i ciągle za mało we mnie pokory, aby to w porę dostrzec. Wiem, że na tej drodze upadnę jeszcze wiele razy, ale nie boję się. Każdorazowy grzech odbiera mi cząstkę siebie samej. Po kolei, cząstka po cząstce. A Pan Jezus lepi mnie wciąż na nowo umierając na krzyżu. Ponieważ tak bardzo mnie kocha, tak bardzo kocha każdego z nas.
Chwała Tobie Panie! Dziękuję, że pozwoliłeś mi siebie zobaczyć. Dziękuję, że przychodzisz do mnie w każdym człowieku, który staje na mojej drodze. Dziękuję, że prowadzisz nas tam, gdzie jest już tylko Twoja miłość.
Gdańsk, styczeń 2009