Wychowałam się w rodzinie katolickiej. Chodziłam na lekcje religii aż do końca szkoły średniej i otrzymałam dyplom ukończenia katechizacji w zakresie maturalnym, z którego byłam przez całe życie bardzo dumna, jednocześnie określając siebie jako wierzącą, ale nie praktykującą.
Pierwszym stopniem do piekła było moje nieposłuszeństwo mamie i tacie, gdy uczęszczałam do szkoły podstawowej. Już wówczas posłuszeństwo zaczęło mnie boleśnie uwierać w szyje jak łańcuch. Niby łańcucha nie było widać, lecz rówieśnicy, według mojej ówczesnej mądrości, mieli o wiele lepiej; - a to, dlatego, że ich rodzice pozwalają dłużej być poza domem, a do dlatego, że pozwalają im iść na ognisko, a to dlatego, że pozwalają do późnej nocy oglądać filmy w telewizji, nie kontrolują, z kim się zadają, nie robią nalotów do pokoju "przecież to mój bałagan.", a to dlatego, że mogą przyjmować gości bez inwigilacji i z wielu innych powodów.
Nie było końca moich pretensji, a łagodny, ciepły, pełen miłości głos mamy doprowadzał mnie do szaleństwa. Tato ostro reagował na każdorazową niesubordynacje, lecz sprytnie znajdywałam coraz to nowe formy "zadośćuczynienia", i gniew w rezultacie nie trwał długo. Nigdy w moim domu nie było kary cielesnej, poza jednym małym wyjątkiem za kłamstwo. Tato mówił: "choćby najboleśniejsza prawda, a nie najsłodsze kłamstwo".
Wraz z moją długoletnią koleżanką z ławy szkolnej wynalazłyśmy wróżkę. Po kilku dniach wywiadu, pomimo sprzeciwu i ostrzeżeń mojej mamy, piętnastolatki pobiegły zbadać swoją przyszłość z ciekawości, z chęci odkrycia zakazanego, świadomie i z premedytacją. Oszołomione wróżbą długo nie mogłyśmy dojść do siebie. Powiedziałam mamie o mojej przyszłości widzianej w kartach i na dłoni. Mama posmutniała, przytuliła mnie mocno do siebie i powiedziała, abym wyrzuciła to z głowy i poszła do spowiedzi, bo to, co zrobiłam jest grzechem. Zbagatelizowałam sobie jej słowa: "to wróżka, czarodziejka, ona zaczaruje, lecz prawdy nie powie.". Zniewolona podświadomość kazała mi marzyć o podróżach i spełnieniu się przepowiedni.
Wróżba całkowicie zmieniła mój świat. Zaczęłam "badać", czy wszystko się sprawdza. Tak! Moje zachowania podobne były do lotu ćmy, która o niczym innym nie marzy, tylko o tym, aby szybko upiec się na żarówce.
Bardzo chciałam zostać malarką. W szkole podstawowej wygrywałam konkursy plastyczne. Byłam prymuską. Świadectwo z czerwonymi wstęgami, udział w poczcie sztandarowym szkoły, pochwały, olimpiady. "Schody" zaczęły się, gdy rodzice nie zgodzili się na moje wymarzone Liceum Plastyczne. Brak zaufania spowodował niechęć do nauki, wagary. Z trudem ukończyłam Liceum Ogólnokształcące. Ostatni dzwonek i uff. Już nigdy nie będę się uczyła! Jestem dorosła, nie zostanę lekarzem ( - marzenia moich rodziców). Znalazłam sobie pracę, wyprowadziłam się z domu. Rodzice powiedzieli: "Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz"; "Zawsze będziemy cię kochać, wspierać i pamiętaj, że tam dom twój, gdzie serce twoje": "Wróć do nas".
Pomyślność nie trwała długo. Szukałam wrażeń, miłości, ślepo oglądałam się na wróżbę, która co jakiś czas przypominała o sobie. "Będziesz mieszkać nad morzem". I tak się stało. Pod dyktando wykonywałam to, co zalecała wróżba! Pojechałam do mamy. Płakałam. A moja mama stwierdziła, że nie lubi mieć racji, i prosiła mnie, żebym wraz z córką zamieszkała znowuż w domu. Ale nie!. Świat czekał. Poszłam do kolejnej specjalistki od magii i czarów, która nieco "wyprostowała" moją zakręconą drogę. I posypało się.
Na początku dobrze, super praca, luksusowy samochód, dużo pieniędzy, towarzystwo, bywanie, zmiana partnerów, rozbicie kilku małżeństw. Na świeczniku. Luksus dookoła, stroje, zbytki, drogie restauracje, hotele, podróże, szybkość życia, szybkość jazdy samochodem (ile fabryka dała), szybkość wypijanych butelek whisky, wypalanych papierosów, narkotyki, nadużywanie bez umiaru, bez rozsądku, bez ograniczeń.
Byłam lubianym, smacznym kąskiem. Kokietująca swoją próżnością i bezwstydem jak pluszowa zabawka, nadęta, pusta, bez życia. Po glinianym naczyniu ze skarbem w środku nic nie pozostało a w jego miejsce weszły inne wypełniacze, które nie dały mi spokoju, nie zaspokoiły miłości, nie nasyciły, zabrały sen, dobre imię, kobiecość, zabrały dziecku matkę.
W pewnym momencie zobaczyłam moją dziesięcioletnią córkę ogoloną na "zero". Szok. Zeszpeciła się dziewczyna. Straciła z oczu to, czego szukałam. Pewnego dnia (a to chyba za sprawa moich aniołów) poszłam do ciężkiej trzyzmianowej pracy fizycznej. Sama nie wiem, dlaczego zaczęłam pracować na szacunek u ludzi. Oni pytali, ktoś taki, jak ty, z taką "furą" (samochodem) pracuje tu, gdzie nawet pensja jest głodowa. Byłam cicha i wtapiałam się pomalutku w fabrykę. I znowuż przypomniała o sobie przepowiednia: "poznasz miłość twojego życia.". Potoczyło się nieco inaczej. I już nie było tak pięknie. Każdy dzień był obolały, koszmarny, pijany, bieda pukała do drzwi, całe bogactwo uleciało z dymem papierosowym i pozostał popiół i "był płacz i zgrzytanie zębów". Jeszcze oddycham! Taka miłość, która każdego dnia chce ofiary i zabija, krzywdzi, nienawidzi, jest zazdrosna, uparta (to nie była miłość, ale dopiero teraz o tym wiem). Pustka. Wokół tylko pustka. Przerażająca. I znowu głos: "urodzi się synek". Tak. W ubożuchnej chacie przyszło na świat dziecię. Niekochane. Przeszkadzające.
Kiedy utraciłam własną godność,
Gdy odeszła córka,
Gdy długi zabrały ostatni kawałek nadziei,
Gdy płakałam z bólu i osamotnienia
Gdy kolejne piwa nie uspakajały potwora,
Lecz rozdrażniały go niczym lwa,
Gdy już nie było snu,
Bo niewiadome było jutro,
Gdy zamykałam poddańczo oczy,
Kiedy moja miłość zaciśniętych pięści
Badała moje ciało umarlaka,
Gdy nie było sensu,
Sól straciła smak i nie było po co żyć.
Jeszcze oddycham pustym powietrzem???
Pojawiła się myśl (znowu mój Anioł Stróż), aby iść do groty Najświętszej Panienki i prosić Ją o litość. Zaczęłam się modlić do Maryi, nieudolnie, błagać, płakać, nawet nie wiedziałam, czy Ktoś tam, u Pana Boga, chce mnie słuchać, przecież moje życie jest bez Niego.
Kwiaty, świeczki, codzienne wizyty w grocie, wspomnienia moich bliskich zmarłych, modlitwa do Anioła Stróża i do moich świętych Patronów. To wszystko przynosiło maleńkie nadzieje. I pewnego dnia zdarzył się cud!!! Ktoś dał mi numer telefonu do Poradni Rodzinnej przy Kurii Arcybiskupiej. Stamtąd trafiliśmy na kurs ewangelizacyjny Marana Tha, na którym Pan Jezus uwalnia mnie od zła: od nikotyny, od alkoholu, od narkotyków, przebacza mi grzechy w sakramencie pojednania, obdarza swoim pokojem i swoją miłością. Odtąd Jezus nawraca mnie każdego dnia, uczy mnie człowieczeństwa, przebaczenia i troski o drugiego człowieka, wypełnia każdy dzień. Powróciła radość, uśmiech, bezinteresowność i sens życia. Zmartwychwstały Pan zapalił światło dla naszych dusz. Należę do wspólnoty Marana Tha. Dnia 13 listopada 2005 r. Najświętsza panienka zaprosiła mnie na spotkanie do swojego sanktuarium w Licheniu. Pierwszym z owoców jest to świadectwo, które było moim obowiązkiem.
Spisane 15.11.2005 od godz. 01:30 do 03:55.